niedziela, 23 kwietnia 2017

Co jest z tym LINUX-em

Co jest z tym LINUX-em?

Od jakiegoś czasu, oprócz dwóch najbardziej popularnych systemów stałem się również użytkownikiem kolejnego, a tak na prawdę nawet kilku kolejnych, pochodzących z tej samej grupy czyli Linux-a. Tak, tak wiem GNU/Linuxa.



Przez lata Linux zawsze krążył wokół mnie, ale nigdy „nie wkręciłem“ się w niego tak bardzo, aby stał się moim podstawowym system operacyjnym. Dziś również jest tylko równoległym systemem, ale po wielu latach tego „krążenia obok mnie“, w końcu doczekał się pełnoprawnej instalacji, na specjalnie do tego celu zakupionym komputerze. Co więcej ten tekst jest właśnie pisany w Linux-owej aplikacji AbiWord.

Ale zacznijmy od początku.

Pierwszy raz z linux-em „poznałem“ się przez mojego znajomego ze Szwajcarii, do którego często wyjeżdżałem w końcu lat 90 (ubiegłego wieku). Wspominałem już o nim, w innych częściach mojego blogu (to ten sam człowiek, u którego po raz pierwszy zetknąłem się z telefonem komórkowym i technologią GSM). Tak jak wspomniałem, to również za jego sprawą poznałem Linux-a, choć "poznałem" to raczej termin bardzo na wyrost. Powiedzmy, że mój znajomy zainteresował mnie tym tematem, jednak na tyle powierzchownie, że dopiero po 20 latach wróciłem do tego tematu, bardziej serio. Choć można powiedzieć, że obecnie nadal traktuję linux-a bardziej hobbistycznie. Wspomniany znajomy był fanem technologii, oraz wszelkich nowinek technicznych i wtedy, na fali swojej fascynacji linux-em, próbował we mnie zaszczepić "tę miłość“ do całkiem nowego dla mnie systemu. Obdarował mnie pokaźną biblioteką literatury fachowej, ja jednak byłem zobligowany do pracy na jedynym, słusznym wtedy dla mnie systemie, czyli Windows-ie. Choć filozofia i samego linux-a i open source-owego oprogramowania, była by całkiem zgodna z moimi ówczesnymi przekonaniami, to jednak „komercyjna“ platforma wygrała. Linux wtedy również nie wyglądał tak, jak dzisiejsze dystrybucje, choć ta surowość, okazuje się, wtedy też do mnie idealnie by pasowała, oczywiście tylko w konsumenckich zastosowaniach. Ale niestety, tak się nie stało, ze względu na specjalistyczne oprogramowanie DAW, oraz sterowniki sprzętu audio, którego używałem w studiu nagraniowym. Nie istniała wtedy jakakolwiek rozsądna alternatywa na linux-a, dziś jest już zdecydowanie lepiej w tym temacie, ale wciąż nie tak kolorowo jak by się mogło wydawać. Dlatego zmuszony byłem do używania wtedy Windows-ów. Pracowałem też jednak bardziej off-line niż on-line i kontakt z internetem, nie był dla mnie priorytetowy. Zresztą sam internet wtedy w Polsce dopiero co się rozwijał. 
Jak to mówią zatem, "ziarnko linux-a padło na niezbyt podatny grunt". 
Mój szwajcarski znajomy, w tamtym okresie, jako pomysł na kolejny swój biznes, tworzył kafejkę internetową, opartą w głównej mierze, na według niego, cudownym i "bezpłatnym“ linux-ie. Dziś z perspektywy czasu, myślę że to był całkiem dobry pomysł. Pomagałem mu nawet przy jej tworzeniu, jednak i to, nie przekonało mnie do zmiany platformy systemowej.

To był mój pierwszy kontakt z linux-em. Przez kolejne lata zupełnie nic w tej materii się nie wydarzyło. Pojawił się kiedyś, jakiś desktop-owy UBUNTU, jednak bardziej raczej jako ciekawostka, a nie docelowy system. Dopiero ostatnio, po tylu latach zainteresowałem się ponownie linux-em i tak jak napisałem wcześniej, do tego stopnia, że ten teks pisany jest w na "nowym" komputerze z systemem LUBUNTU i edytorze AbiWord, a sprawcą tego całego linuxowego mojego "boomu" stał się niejaki mikrokomputer Raspberry Pi.

Nie pamiętam dokładnie, co było przyczynkiem do tego, aby stać się posiadaczem tego małego " "malinowego ustrojstwa", ale od jakiegoś czasu posiadam go w swojej kolekcji komputerów :)
Czytałem wcześniej dużo na temat Raspberry PI i zawsze chodził mi po głowie taki pomysł, żeby mieć ten minikomputer, zawsze jednak coś powodowało przesunięcie w czasie, jego kupna. Nigdy też, nie miałem konkretnego pomysłu, na praktyczne wykorzystanie przeze mnie "malinki", po prostu chciałem ją mieć i dopiero wtedy sprawdzić, co można z niej wycisnąć. Aż w końcu się udało. Znalazłem w całkiem atrakcyjnej cenie na portalu OLX, wraz zasilaczem, kartą pamięci i obudową Raspberry Pi drugiej generacji model B (z 4 portami USB i 1GB pamięci RAM). 


Obecnie dostępna jest już trzeciageneracja „malinki“, troszkę tylko droższa od swojej poprzedniczki. Po standardowym researchu i wyszukaniu wszelkich możliwych informacji stwierdziłem jednak, że optymalną dla mnie i pod względem ceny i możliwości będzie druga generacja. Z perspektywy czasu i zdobytego już doświadczenia, myślę że jednak lepszym rozwiązaniem byłoby dołożenie tych kilkunastu złotych więcej i zakupieniu tej najnowszej „malinki“ z WIFI i Bluetooth-em na pokładzie. Ale...... może wtedy nie zdobyłbym nowych umiejętności w kwestii konfigurowania zewnętrznej karty WIFI (TP-LINK TL WN725nw linux-ie i być może, nie zainteresował bym się tym systemem operacyjnym tak bardzo (bo wszystko było by już gotowe). A tak samodzielnie musiałem zmusić Raspberry Pi, żeby przy pomocy karty USB WLAN połączyła się z bezprzewodowym internetem. Dla kogoś kto posługuje się linux-em na co dzień, nie stanowi to pewnie żadnego problemu, jednak mi zajęło to dobrych parę godzin, szukania informacji w internecie. Wspomnę tylko, że wybrałem trudniejszą drogę, gdyż nie chciałem tak po protu podłączyć „malinki“ kablem do internetu, a wtedy pewnie wszystko zakończyło by się w parę chwil, lecz ja postanowiłem zrobić to bez użycia LAN-u. Musiałem znaleźć w internecie odpowiedni sterownik, odpowiedni dla mojej wersji kernela, a potem musiałem umieścić go w odpowiednim miejscu Raspbian-a, oraz edycji odpowiednich plików systemowych. Oczywiście posiłkując się internetem wszystkiego dokonałem w terminalu. 



Do tego stopnia zafascynowała mnie ta „zabawa“, że postanowiłem głębiej wgryźć się w temat i linux-a, samego terminala i powłoki bash.


Patrząc na kursor w trybie tekstowym, odżyły wspomnienia z czasów PC-towego DOS-u i chęć poznania tego co się dzieje „pod spodem“. Co komputer „robi“ pod graficznym interfejsem. Od 8 lat używam Mac OS X ze swoim graficznym interfejsem i odzwyczaił mnie zupełnie od „grzebania“ w systemie, żeby „coś naprawić“, już Windows w tej materii byłprzyjaźniejszy“ użytkownikowi :) 
Choć od zawsze interesowałem się komputerami, systemami i jak to wszystko działa ze sobą wzajemnie, nie posługiwałem się „internetem od podszewki“ na tyle, by zgłębiać polecenia terminalowe. Nie potrzebowałem tego do codziennego życia, więc „nie wkręciłem“ się w to na tyle głęboko,a teraz dopiero po wielu latach, obudził to we mnie Raspbian na „malince“.




Nagromadziłem „stosy“ fachowej literatury, aby wgryźć się w tajniki poleceń bash-a, przeglądałem różne tutoriale, czy kursy w internecie, aby móc swobodnie posługiwać się terminalem. Niestety wszytko robiłem troszkę teoretycznie, gdyż zdobywałem wiedzę podczas wolnych chwil w pracy, a ćwiczenia praktyczne, z powodu braku platformy sprzętowej, mogłem przeprowadzać dopiero po powrocie z pracy do domu. Ta sytuacja spowodowała chęć stworzenia platformy sprzętowej do testów na linux-ie i praktycznego zastosowania zdobytej wiedzy. Wymyśliłem że najlepszą opcją będzie przystosowanego jednego z moich leciwych laptopów z szafy, do pracy z linux-em. Wybór padł na COMPAQ ARMADA M300 komputer z procesorem Intel Pentium III 500 Mhz na pokładzie i 192 MB pamięci RAM z zainstalowanym na nim Windows-em. 


Przeszukałem internet. aby znaleźć lekką dystrybucję którą dałoby się uruchomić i używać na tym staruszku. Wybór padł na AntiX-a z racji tego że podobnie do Rasbian-a, oparty jest również na Debian-iePróbowałem w zasadzie kilku dystrybucji, w tym również i Debiana, ale komputer nie ułatwiał mi tego. W kategorii "zgłębiania wiedzy" na tematy informatyczne, to wszystko jest oczywiście na plus, ale myślę że trafiając na podobne przeszkody, wielu „normalnych użytkowników“ rzuciła by to w diabły :) Ale po pierwsze, nie jestem aż tak „zwykłym kowalskim“, a po drugie liczyłem się z pewnymi problemami próbując uruchomić linux-a na „niedzisiejszym“ sprzęcie. BIOS komputera nie posiadał opcji boot-owania systemu z USB (nie posiadał również napędu CD-ROM) a jedynie z sieci, dysku HDD lub za pośrednictwem dodatkowej podstawki z napędami - "MultiBay" (której nie posiadałem). 


Użyłem programu UNetbootin, nauczyłem się uruchamiania serwera PXE,a  przy okazji trafiłem na program SERVA do uruchamiania z sieci Windows-ów. 

Instalacja Windows 2000 przez LAN z użyciem programu SERVA

Jednak wszelkie próby postawienia systemu spełzły na niczym :) tradycyjnie próbowałem trudniejszej drogi, czyli bez użycia internetu :) a tylko uruchomienie serwera na drugim komputerze w sieci LAN. Niestety wszelkie próby nie przyniosły oczekiwanego rezultatu. Dopiero wyciągnięcie fizycznie dysku z "ARMADY", przełożenie do drugiego komputera (który już posiadał funkcję boot-owania z napędu CD) i zainstalowania na nim "systemu z pingwinem", oraz ponowne włożenie go do COMPAQ-a, zakończyły się sukcesem. Do tego "transferu" systemu, użyłem jeszcze bardziej leciwe Siemens-a model: SCENIC MOBILE 500 z procesorem Pentium II 333MMz i 128 MB pamięci RAM






Linux w końcu się uruchomił. Jednak żeby nie było za łatwo, po zmuszeniu komputera do połączenia się przy pomocy zewnętrznej karty WLAN TP-Link WN722n (laptop nie posiada własnej karty WIFI), co zresztą, według mnie poszło całkiem sprawnie, nawet tak lekka dystrybucja linux-a powodowała, że komputer pracował na granicy swoich możliwości wydajnościowych, a sama praca na nim nie należała do przyjemnych i nie przynosiła satysfakcji z używania linux-a. 


Projekt z przystosowaniem starego komputer został porzucony. Jednak chęć poznania tego systemu operacyjnego „urosła“ już na tyle, że zacząłem szukać innej drogi, aby zbudować platformę sprzętową do linux-owych testów.
Wpadłem na pomysł zakupu jakiegoś niedrogiego, jednak nie całkiem leciwego sprzętu, na znanym portalu aukcyjnym, tudzież tablicy ogłoszeń lokalnych OLX. Zacząłem szukać jakiś spełniających kryteria komputerów. Jednak wybór nie był prosty, z reguły za niewielkie pieniądze można było kupić raczej mało mobilne urządzenia, a jak potrzebowałem czegoś, z czym będę mógł się swobodnie „przemieszczać“ z domu do pracy i z pracy do domu. Poruszam się co prawda samochodem, więc i większy format, nie byłby tragedią, ale raczej wolałem kupić coś mniejszego. Wybór padł albo na 10 calowego netbooka, albo na maksymalnie 13 calowego laptopa PC, w zależności od tego, co trafi się w okazyjnej cenie na wspomnianych wcześniej portalach Allegro i OLX. 

Los zdecydował, że był to jednak mały netbook SAMSUNG N 150 PLUS z dwurdzeniowym procesorem Intel ATOM 1,6GHz i 1 GB RAM. Znalazłem go w dobrej cenie na OLX-ie, a udało się wynegocjować jeszcze lepszą, więc komputer dla LINUX-a został zakupiony. Miałem już podobny komputer w swojej kolekcji (MSI U100, ostatni "Widnows-owy" komputer mojej żony) jednak przeznaczony do innych celów, więc szkoda mi go było na poligon doświadczalny.


Na dysku SAMSUNGA znajdował się Windows 7 STARTER więc pozostawiłem go awaryjnie, a większą część z 320GB dysku przeznaczyłem na LINUX-a. Najpierw miał „stanąć“ DEBIAN, jednak po kolejnej dawce informacji z internetu, zdecydowałem się jednak na UBUNTU (ze względu na bezproblemową współpracę z wieloma urządzeniami zewnętrznymi, ale wciąż korzystający z pakietów DEBIANA). Kolejna porcja internetowych danych zweryfikowała również i tę decyzję i docelowo został zainstalowany lżejszy LUBUNTU, który posiada lekkie środowisko LXDE i lepiej współpracuje z tego typu komputerami. 

Zdobyte wcześniej doświadczenie, choć oczywiście jednak wciąż niewielkie, pozwoliło bezproblemowo uporać się z partycjami Linuxa (utworzonymi obok tej z pozostawionym Windows-em 7) i po niedługim czasie LUBUNTU przywitało mnie swoim środowiskiem graficznym. Jednak nie ono mnie interesowało i za chwilę używałem już standardowo CTRL+ALT+F1 włączając terminal (nawet nie w oknie graficznego środowiska).





Taka sytuacja trwa od kilku tygodni do dziś. Używam komputera do zgłębiania tajemnic linux-a i bash-a. Oglądając czy czytając (na iPadzie) różnego rodzaju kursy Linux-a, mam zawsze przy sobie urządzenie, na którym mogę przeprowadzić natychmiast ćwiczenia praktyczne :) sprawdzając w działaniu dane zagadnienie.


Po kilku tygodniach nauki i używania tego systemu w mojej ocenie, nie jest to system idealny, według mnie to co jest jego największą zaletą, czyli otwartość, w pewnym sensie jest jego największą wadą. Nie wywodzę się ze środowiska geeków, nie używam linux-sa na co dzień, nie administruję sieciami czy serwerami, bo pewnie w tej materii linux nie ma sobie równych. Nie używam go również, jako głównego systemu, a bardziej jako nowe hobby i chęć wejścia w ten nieznany i pod wieloma względami zupełnie inny świat systemów. Innej filozofii. W kategorii PC, wychowałem się na DOS-ie, potem nastały czasy Windows-ów i ta teoretycznie, otwarta architektura sprzętowa, oraz możliwość późniejszej modyfikacji zachęcała, mnogość oprogramowania i duża baza sprzętu „bezproblemowo“ pracująca z tym systemem przywiązała mnie do niego na długie lata. Z czasem jednak zauważyłem że z tej „otwartości“ architektury sprzętowej korzystałem bardzo rzadko, stabilność systemu wielokrotnie dawała mi do myślenia, z czasem tylko czynnik ekonomiczny, wraz ze specjalistycznym oprogramowaniem trzymał mnie przy produkcie Microsoftu. Jednak ilość wad doprowadziła do zmiany na Mac OS X, i tak jest do dziś dnia. 


Przekonałem się do „zamkniętego“ systemu Apple, gdzie software pisany jest pod ściśle określony hardware, już w fazie projektowania danego urządzenia, a nad tym wszystkim czuwają designerzy, który dbają o każdy detal tak sprzętu jak i interfejsu użytkownika. Natomiast całość, ma kogoś nad tym wszystkim, kto wie jak to wszystko spiąć ze sobą. Ma wizje tego i czasem nawet potrafi wywrócić wszystko do góry nogami, postawić wszystko na jedną kartę, aby przeforsować swój pomysł (tak było często za "rządów" Steve-a). Tego właśnie nie ma według mnie w linux-ie. To że każdy może coś napisać i włączyć do dystrybucji, powoduje to, że tworzy się niezły bałagan. Mnogość samych dystrybucji, duża ilość różnych wersji tego samego „czegość“, na przykład środowisk graficznych i to że coś działa na jednej dystrybucji, już nie koniecznie zadziała na innej. To że każdy może coś napisać, powoduje że mamy bardzo dużo oprogramowania, które nie powinno czasem w ogóle istnieć, albo jest stworzone przez ludzi którzy wiedzą to, co chcą osiągnąć, programy działają poprawnie i stabilnie, jednak interfejs użytkownika jest straszny, lub odwrotnie. Mamy piękny i intuicyjny interfejs, ale program działa niekoniecznie tak, jak zostało to zamierzone. Zastraszająca ilość możliwości konfiguracji systemu, powoduje według mnie, brak przejrzystości. Wszystko idzie równolegle w kilku różnych kierunkach, tworzonych jest kilka „najlepszych standardów i rozwiązań". Może to moje przyzwyczajenie do „zamkniętego“ Mac OS X, czy jeszcze bardziej iOS powoduje to, ale chyba filozofia Apple dziś mi bardziej odpowiada. To jest również wielokrotnie zarzut do Apple-owych rozwiązań i mogę to oczywiście zrozumieć, że to co dla mnie jest wadą, dla innych może być zaletą. Dla kogoś, kto jednak lubi „zajrzeć do środka“, to może być filozofia za bardzo ograniczająca i to właśnie dla nich Linux jest idealnym „placem zabaw“. Ja również sięgnąłem po linux-a tylko dlatego, żeby przekonać się jak działa system „pod spodem“ i co się tam dzieje, czego my nie widzimy, pod przykrywką pięknej grafiki i wodotrysków, czyli jak system realizuje daną funkcję. Linux jest dla mnie ciekawostką i tak jak wspomniałem nowym hobby i tak pewnie zostanie. Być może kiedyś zmienią się znów moje poglądy i przestanę używać Mac OS X, a zacznę czegoś innego. Kto wie, czas pokaże.


czwartek, 13 kwietnia 2017

Graczem od zawsze cz.4 - Retro Suplement

Graczem od zawsze cz.4 - Retro Suplement

Cykl trzech części "Graczem od zawsze" został w zasadzie zakończony, jednak niespodziewanie pojawił się ciąg dalszy, związany z tematem mojego grania, który spowodował napisanie tego właśnie "suplementu".

Od jakiegoś czasu jestem posiadaczem PlayStation Portable (o czym pisałem we wspomnianym "Graczem od zawsze i EA Games ChallengeEverything"). Zaraz po zakupie konsolki, jak to z reguły bywa, nie rozstawałem się z urządzeniem prawie wcale, spędzając wiele godzin, wpatrzony w niewielki ekran konsoli. Poznawałem wtedy znane mi wcześniej porty gier z innych konsol tym razem w wersji na PSP, jak również te zupełnie nie znane mi tytuły, wydane na konsolkę od SONY.


Gdy pierwsze emocje już opadły, muszę przyznać że kilka razy w coś oczywiście zagrałem, ale niezbyt często sięgałem po to mobilne urządzenie. Jednak od zeszłego tygodnia znów nie rozstaję się z konsolką prawie wcale i w każdej wolnej chwile wyciągam ją z futerału, żeby sobie w "coś" zagrać :) A to za sprawą pewnej ciekawej możliwości PSP, którą odkryłem przez przypadek w internecie, jak to często bywa, szukając czegoś zupełnie innego, nie związanego z tym tematem. Okazuje się że konsola PSP może "udawać" małe ATARI, nie tylko zresztą ATARI, ale również inne retro sprzęty do grania, przy pomocy emulatorów. Tak wiem że niektórzy stwierdzą, że to tylko emulatory. Pisałem już o tym wcześniej, przy okazji emulowania przy pomocy RetroPie i możliwości zagrania na ATARI przy pomocy XBOX-owego pada, że mi to bardzo odpowiada. Teraz otrzymałem jeszcze lepsze rozwiązanie, czyli mobilne ATARI. Naprawdę bardzo dużo radości sprawia możliwość zagrania w ulubione tytuły z przed wielu, wielu lat i to w zasadzie w każdej możliwej sytuacji, mając ATARI przy sobie. Oczywiście, ktoś powie, że można to zrobić przecież inaczej, "prawdziwie", kupując ATARI LYNX. Oczywiście że już o tym pomyślałem i być może zaowocuje to finalnie zakupem LYNX-a, ale skoro posiadam PSP, to czemu nie skorzystać i z tej możliwości. Tak więc, SONY PlayStation Portable zostało odkurzone, emulator zainstalowany i ATARI w wersji mobilnej odżyło, przywołując wspomnienia.
Internetowa strona na którą udało mi się trafić i z której można pobrać emulator ATARI na PSP to http://psp.akop.org/atari800.htm.
Akop Karapetyan to autor tego pomysłu, czyli dostosowania na potrzeby konsoli PSP, znanego i popularnego emulatora Atari800, napisanego w roku 1995 przez David-a Firth-a.


Sam proces instalacji emulatora przebiega standardowo i nie jest skomplikowany.

Dekompresujemy pobrany plik i utworzony folder "atari800psp" przenosimy na kartę pamięci konsoli, do katalogu "GAME". Oczywiście sama konsola musi mieć zmienione oprogramowanie systemowe na tak zwane Custom Firmware, umożliwiające uruchamianie aplikacji homebrew. Czyli używając popularnego języka konsola musi być "przerobiona”.



Ponieważ posiadam dwie tego typu konsolki, a że cel uświęca środki, jedna z nich mogą zostać przeznaczona na tzw. "poligon doświadczalny".

Oprócz zainstalowanego emulatora będziemy potrzebować jeszcze gier :) które możemy pobrać na przykład ze strony atarionline.pl. Obrazy gier w formatach ATR czy XEX, umieszczamy w katalogu "games" który znajduje się w skopiowanym wcześniej na kartę folderze atari800psp. I to w zasadzie tyle. Wystarczy włączyć konsolę, uruchomić emulator, by czas cofnął się o dobrych parędziesiąt lat i znów stać się dzieckiem :))))






W pierwszej kolejności, aby przyzwyczaić się do nowego "wcielenia" ATARI, uruchomiłem oczywiście: Robbo czy River Raid i Road Race, Chakie Egg, Arkanoid czy Abracadabra. Dopiero za chwilę uruchomiłem te które wymagały, według moich wspomnień, trochę więcej czasu: Pitfall, Montezuma Revenge (czyli Preliminary Monty), Hero ale również ulubione polskie produkcje takie jak, Misja, Fred, HansKloss, Ad.2044Klątwa czy Miecze Valdgira. Wtedy zabawa już była na całego. Wspomnienia zostały przywołane.




Tak jak i proces instalacji nie nastręcza problemów, tak samo jest z obsługą samego emulatora na konsoli.



Menu programu uruchamiamy przyciskając jednocześnie dwa umieszczone na górze PSP przyciski (bumpery) "Lewy" + "Prawy".

Pierwsza zakładka to "GAME", tu znajdziemy zawartość katalogu "games" emulatora, do którego wcześniej skopiowaliśmy swoje pliki z grami.



Drugą pozycją menu jest zakładka "SAVE/LOAD" i tu możemy zapisać i odczytać oczywiście taż, stan naszej gry, Możemy zapisać 10 takich stanów. Zapisywany jest aktualny stan całej pamięci naszego emulowanego ATARI i w ten sposób mamy możliwość przerwania gry w dowolnym momencie i powrotu do niej gdy czynnik powodujący przerwę w grze przestanie już nas nękać :)




Kolejna zakładka menu to "CONTROLS" która pozwala przyporządkować odpowiednie funkcje ATARI (czy kierunki wychyleń joysticka) pod odpowiednie przyciski i kontroler w PSP. Każdy zapewne ma własne preferencje i to tu właśnie możemy je ustawić.


Czwarta zakładka menu "OPTION" pozwala również po swojemu skonfigurować sprzętowo nasze ATARI na PSP. Możemy zmienić format wyświetlania obrazu, czy w grupie "Performance" ustawimy częstotliwość pracy zegara naszego PSP, ale również włączymy/wyłączymy synchronizację oraz limiter czy licznik klatek. Dla mnie ustawienia defaultowe są wystarczające, ale jeśli ktoś ma ochotę, to tu da się tuningować emulator :)


Ostatnia zakładka to "SYSTEM" i tu mamy możliwość ustawień systemowych naszego "udwanego" ATARI.
Pierwsza grupa "Storage" przydaje się gdy mamy gry wielo-dyskietkowe. Tutaj właśnie możemy "umieszczać" odpowiednią dyskietkę której gra aktualnie potrzebuje.
Grupa "Audio" pozwala cieszyć się dźwiękiem STEREO emulując drugi układa POKEY.
Kolejna opcja pozwala na usunięcie na krańcach ekranu kilku pixeli, co może się przydać, gdy na brzegach obrazu pojawią się niechciane "śmieci".
Dalej możemy ustawić system wyświetlanie PAL/NTSC czy rodzaj emulowanej maszyny (800, 800XL, 130XE, 320XE, 5200) czy możliwość zapisaniu "screenshota"


Te informacje powinny w zasadzie wystarczyć do bezproblemowego używania PSP jako mobilnego ATARI, może wspomnę jeszcze tylko, że gdy będziemy potrzebować użyć pełnej klawiatury ATARI, wystarczy nacisnąć "Prawy" górny przycisk (bumper) i klawiatura "pojawi" się nam na ekranie.

Tu w zasadzie temat mógłby się skończyć, ale postanowiłem jednak przyjrzeć się samemu PSP trochę bliżej. Cofnijmy się zatem do roku 2004........ale o tym napiszę już w kolejnym odcinku, rozpoczynając zupełnie nowy cykl "opowieści" z rysem historycznym w tle, eksponatów z mojej kolekcji.


środa, 5 kwietnia 2017

Jak to się zaczęło? Czyli od Atari do Macbooka cz. 5 - Mój Pierwszy PC

Prawdziwie mój pierwszy PC.


Mój pierwszy PC-et pojawił się w roku 2003, skończyłem wtedy studia licencjackie i kontynuowałem naukę na studiach magisterskich. Przyznany mi wcześniej kredyt studencki, z racji kontynuowania nauki, został przedłużony na kolejne dwa lata i wtedy stwierdziłem że, to chyba będzie dobry moment, na zakup w końcu własnego komputera. Wybór był oczywisty, że będzie to stacjonarny "blaszany" PeCet z systemem Windows XP. Decyzja zapadła. Ponieważ, stacjonarny komputer w akademiku mojej dziewczyny, radził sobie już coraz gorzej, z powierzonymi mu zadaniami, ją również przekonałem, że najlepszym rozwiązaniem będzie wymiana "parku maszynowego". Nasz wspólny znajomy pracował wtedy w sklepie komputerowym, w moim mieście i postanowiliśmy jemu zlecić złożenie dla nas komputerów. Oczywiście  według mojej specyfikacji. Założenie było również takie, że będą to dwie identyczne maszyny, aby nie było ewentualnych problemów, ze sterownikami, czy innymi sytuacjami. Moglibyśmy wtedy też, bez problemu uruchamiać własny system, wkładając swój dysk, do tego drugiego komputera. Nie udało się może dokładnie zbudować takich samych maszyn, ale w razie konieczności, założona procedura podmiany systemów udałaby się bez problemu. Co prawda nigdy nie zdarzyła się taka sytuacja, ale założenie według mnie, było słuszne :) 

Specyfikacja naszych komputerów:

- Procesor: AMD Athlon XP 1800+
- Płyta główna: MSI KT-4V-AV
- Pamięć RAM: 256 MB
- Karta Graficzna: GeForce4 MX-440 
- Karta TV+FM AVACS
- Dysk Twardy HDD: 80 GB
- Nagrywarka CD-RW
- Napęd: DVD ROM
- Stacja dyskietek :)




Faktura i gwarancja



Płyta z procesorem (zdjęcie oryginalne)

Całość zamontowana była w obudowie MIDI ATX CODEGEN (oryginalne zdjęcia poniżej). Obudowa drugiego komputera, nieznacznie tylko się różniła, ale była to również MIDI ATX firmy CODEGEN.





  Obudowa drugiego komputera

Mój zestaw musiał być dodatkowo rozszerzony o monitor (HUNDAI ImageQuest V770+ monitor CRT 17") oraz myszkę i klawiaturę, które komputer dla Ewy odziedziczył po swoim "akademickim poprzedniku". Nie kupiłem natomiast "głośników multimedialnych", wykorzystując do tego celu, zestaw głośników posiadanej "wieży stereo", z czasem dopiero zamienioną na zestaw głośników CREATIVE 2.1 SBS 350


Monitor HUNDAI ImageQuest V770+ (zdjęcie oryginalne)


Pierwsze głośniki multimedialne 

Komputery zostały „zaprojektowane“ z myślą o wszechstronnym zastosowaniu i  myślę, że jako tego typu multimedialne maszyny sprawdzały się bardzo dobrze. O ile komputer mojej dziewczyny zmienił "poprzednika" w akademiku i pracował głównie on-line, o tyle mój pracował prawie wyłącznie off-line. Nie posiadałem w domu podłączenia do internetu, a komputer w założeniu zaprojektowany był również do produkcji muzycznej i edycji audio, abym mógł również "po godzinach" pracować w domowym zaciszu, z materiałem dźwiękowym rejestrowanym w naszym studio nagraniowym, o którym pisałem w poprzednich częściach. Do tego celu w komputerze zainstalowana została specjalna kieszeń na dysk, umożliwiająca wymianę danych pomiędzy komputerami w studio i w domu. 



Mój nowy komputer wyśmienicie sprawdzał się w jeszcze innej dziedzinie, w obróbce VIDEO. Aby wyeliminować z ograniczonej przestrzeni mojego pokoju, jak i pokoju akademickiego mojej dziewczyny, telewizory (co prawda "turystyczne", ale oczywiście kineskopowe), projekt komputerów zakładał użycie tunera TV i FM w postaci karty rozszerzeń PCIOczywiście takie rozwiązanie posiadało jedną wadę. W czasie oglądania TV, na pełnym ekranie monitora, nie można było równolegle "pracować na komputerze" i o ile mi ten problem zupełnie nie przeszkadzał, o tyle w akademickich wieloosobowych pokojach był to dość spory problem (najczęściej pojawiał się podczas popołudniowych seriali), więc ostatecznie standardowy telewizor wrócił do łask, a sama karta tunera była używana bardzo rzadko, za to dużo częściej wykorzystywany był tuner radia FM.




Karta TV, oraz dołączone do niej oprogramowanie, oprócz oglądania programów telewizyjnych (również nagrywanie ich na dysku), umożliwiało również, poprzez dodatkowe złącze (Composite VIDEO IN) zgrywanie materiałów video z analogowego źródła, czyli na przykład z  kamery czy magnetowidu, do postaci cyfrowego pliku. Oprogramowanie umożliwiało również prostą edycję zgranego materiału. Zgrywałem wtedy całkiem sporo materiałów video z koncertów ówczesnego mojego zespołu, pożyczoną od znajomego kamerą SONY Video8, jak również nagrywałem dużo ciekawych audycji telewizyjnych. Mam je do dziś, zapisane na płytach DVD-R, choć przy dzisiejszym dostępie do YOUTUBE, czy innych tego typu serwisów, gromadzenie takich materiałów troszkę się już zdewaluowało. Ale wtedy było zupełnie inaczej. 



Pozostając jeszcze przy temacie VIDEO. Wtedy płyta DVD-R nie była tak powszechna, a same nagrywarki płyt DVD również kosztowały całkiem spore pieniądze i w moim komputerze dopiero z czasem pojawił się taki napęd, początkowo zainstalowany był odtwarzacz DVD-ROM oraz nagrywarka CD-RW. Dlatego też komputer służył również do przekodowywania płyt DVD z koncertami lub filmami, do popularnych wtedy formatów VCD czy SVCD, oraz wspomnianego już wcześniej DivX-a i zgrywanie ich na płyty CD-R. Oczywiście odbywało się to kosztem jakość materiału, ale wtedy nikomu to nie przeszkadzało. Zresztą ostatecznie materiał oglądany był na 17" monitorze CRT :)
Z czasem nośnik DVD upowszechnił się, a cena nagrywarek spadła do akceptowalnego poziomu, a miejsce oprogramowania przekodowującego materiał formatu DVD na SVCD czy VCD pojawiło się takie, które umożliwiało zgranie materiału z dwuwarstwowych płyt DVD o pojemności 8,5 GB (DVD+DL, gdyż na takich najczęściej były wydawane koncerty czy filmy) na jednowarstwowe (DVD-R) o pojemności 4,7GB. Programy takie umożliwiały usunięcie "niepotrzebnych" wersji językowych, ścieżek dźwiękowych czy dodatkowych materiałów video, lub jeśli i to wciąż było "za dużo" na standardowy krążek 4,7 GB, delikatnie i w zasadzie niezauważalnie kompresowały video (takim programem był np. DVD Shrink).


Dzięki mojemu domowemu komputerowi, nie byłem już tak bardzo „przywiązany“ do studia stworzonego w Domu Kultury i tak jak wspomniałem, mogłem „zabierać pracę do domu“,  ale również zapisywać i tworzyć własne pomysły poza murami studia. Wtedy trozbudowałem system o zewnętrzny interfejs audio - USBAUDIOPHILE firmy M-AUDIO





To był prosty i bardzo fajny dwukanałowy interfejs audio, do którego producent dołożył, nieznane mi wtedy oprogramowanie, którego używam w zasadzie do dziś czyli ABLETON LIVE wtedy wersji chyba czwartej (dziś używam w wersji 9 LITE) Z czasem "studio" w domu rozbudowałem o instrument klawiszowy typu Workstation - KORG TRITON w wersji LE i w ten sposób stałem się prawie całkowicie uniezależniony od studyjnego pomieszczenia. Większość pracy mogłem teraz swobodnie wykonywać w moim "domowym studiu". 






Mój stacjonarny PeCet oprócz zastosowania w produkcji muzycznej, czy amatorskich „produkcjach filmowych“, służył również jako maszyna game-ingowa. To przy tym komputerze właśnie spędzałem niezliczone ilości godzin (z reguły nocnych) z grami z mojej ulubionej serii Need For Speed (czy Mafii i Max Payne 2 (o czym pisałem na blogu w cyklu „Graczem od zawsze i EA GAMES CHALLENGE EVERYTHING). 



To był komputer zaprojektowany jako komputer do wszystkiego (modne określenie wtedy to komputer multimedialny) i w tej roli spełniał się znakomicie. Jedynie brak podłączenia do internetu w domu, potrafił mnie skutecznie odciągnąć od ekranu mojego komputera. Aby móc korzystać z internetu, musiałem udać się na spacer do miejskiej biblioteki, gdzie internet co prawda był darmowy, ale pewne ograniczenia w ilości dostępnych stanowisk czy czasu korzystania z komputera i tak w końcu kierowały mnie do płatnych kafejek internetowych. Na dłuższe "sesje internetowe" mogłem liczyć jedynie podczas powrotów ze swoich studiów, gdy zatrzymywałem się w akademiku u mojej dziewczyny i zdarzało się, że nawet na kilka dni (i nocy) potrafiłem przyłączyć się do "internetowego Matrix-u". Zabierałem ze sobą swój dysk twardy i zapisywałem na nim interesujące mnie rzeczy, zdobyte z zasobów sieci akademickiej, czy internetu, a po powrocie do domu już off-line mogłem na spokojnie je przeglądać. I tak do kolejnego wyjazdu :) Coraz większa ilość gromadzonych danych, oraz obawa przed uszkodzeniem mojego systemowego dysku komputera, doprowadziła do kupna kolejnego dysku twardego. Na jednym dysku miałem zainstalowany system i niezbędne aplikacje, oraz "Moje dokumenty", natomiast  drugi dysk zainstalowany w kieszeni był dyskiem przenośnym i służył jako magazyn danych tymczasowych

Komputer pracował w zasadzie bez przerwy :) jeśli nie nagrywał czy edytował dźwięku, zapewne renderował, lub kodował pliki video, jak również dostarczał rozrywki w postaci gier. Jedynie brak internetu był dla mnie trochę kłopotliwy, ale radziłem sobie z tym jak mogłem. W końcu los znów tak wszystkim pokierował, że nawet dostęp do internetu został "poprawiony". Ale o tym napiszę już w kolejnej części.




C.D.N.